Jak to wyglądało po kolei czyli trasa ze Świnoujścia na Hel dzień po dniu część 3.

 Dzień trzeci zaczął się leniwie. Plan był prosty – dojechać jak najdalej, żeby w środę zdążyć na pociąg powrotny z Helu do Gdyni odjeżdżający o 14:43. Wieczorem, poprzedniego dnia przed pójściem spać, kupiliśmy bilet na ten sam pociąg dla kolegi i jego roweru.




Nocna regeneracja trwająca prawie 10 godzin wystarczyła, by nogi i reszta ciała wróciły do pierwotnego stanu. Po wspólnej naradzie i ustaleniu planu działania kolega ruszył przodem, a ja niespiesznie pakowałem ekwipunek dając mu ponad godzinny handicap. Lokalizacja naszej kwatery w Ustce (dokładnie to jednak Przewłoka) niespełna 200m od szlaku pozwoliła nam na szybki powrót na zaplanowaną trasę.
Tym razem omijamy słynne Kluki. Zaliczyliśmy ten fragment na poprzedniej wyprawie jadąc po szlaku pieszym przez całe bagna. Teraz celem jest przejazd po śladzie EV10/13 i ocena stanu szlaku i postępu od ostatniej wizyty. Kolega  i iphonem i bez nawigacji rowerowej otrzymał przed wyjazdem wskazówki i zaznaczone na mapie google punkty newralgiczne na trasie.




Od razu po ruszeniu na trasę spotykam „sakwiarza” i razem jedziemy aż za Wytowno. Jego rower wydaje mi się znajomy, a po chwili rozmowy okazuje się, że to właśnie spotkany pierwszego dnia w nocy pod wiatą rowerzysta, któremu zakłóciłem sen. Przed Rowami mając w pamięci piachy jadę zgodnie z trasą wyznaczoną wcześniej w domu omijając jezioro Gardno i Kluki od południa.




Po drodze co chwilę spotykam pojedynczych rowerzystów i większe grupki. Jadę jednak swoim tempem i tylko na chwilę po zrównaniu z nimi wymieniam pozdrowienia i chwilę rozmawiam.

Niestety przed Rowami gubimy szlak, bo zaufaliśmy śladom GPX zaczerpniętymi z wypraw innych rowerzystów i bezkrytycznie skopiowaliśmy nie sprawdzając czy ślad pokrywa się w całości ze szlakiem. Kolega lekko modyfikuje trasę, ja trzymam się sztywno śladu co czasem powoduje, że jadę po dawno nie uczęszczanych drogach trawiastych wśród pól. Trasa wyraźnie pogarsza się, a ratuje nas tylko brak opadów, bo głębokie koleiny na drogach są twarde i suche.




Są jednak odcinki o zdecydowanie lepszej nawierzchni. Jest też kilka miejsc na ewentualny biwak



 – kiedyś będzie trzeba pokonać tą trasę z namiotem. Są też fragmenty gdzie dopiero trwają prace nad nową nawierzchnią, ale dzięki temu utrudnienia nie wpływają na spadek morale, bo jest nadzieja na lepsze drogi w przyszłości. Dogoniłem kolegę przed Smołdzinem, a właściwie wyprzedziłem gdzieś bokiem jadąc równolegle do niego.




Drogi może nie idealne jak przed Ustką, ale pozwalają poruszać się moim gravelem dość sprawnie. Początkowe obawy o dość dziwny odcinek przed mostkiem na rzece Łeba przed wsią Gać są bezzasadne. Lekka tarka i dość spory granulat przy większej prędkości pozwala zachować dobry komfort jazdy i uzyskać przewagę nawet nad jadącymi autami. Szybko docieram więc do Przystani Rowerowej gdzie postanawiam chwilę odpocząć i posilić się przed dalsza drogą.




Na miejscu jest kuchnia regionalna, batony i izotoniki, toaleta oraz możliwość umycia rowerów. Szybka i miła obsługa oraz towarzystwo innych rowerzystów nie mobilizuje do dalszej jazdy. kusi by zostać tu trochę dłużej i odpocząć. Tradycyjnie obiadokolację zjadamy na koniec dnia więc uzupełniam tylko batony i napoje, a na miejscu zamawiam kawę i ciasto regionalne. Zakupione piwo bezalkoholowe mocuję z kamizelką odblaskową i kurtką na podsiodłówce.




Kolega nie dogania mnie w czasie przerwy. Zamarudził gdzieś po drodze i wcześniej zrobił swój odpoczynek. Ruszam więc dalej prowadząc rozpoznanie trasy i wysyłam na bieżąco wskazówki koledze jak najlepiej ominąć trudniejsze odcinki. Jest tu trochę walki z piachami i korzeniami, ale po odpoczynku idzie mi to znacznie łatwiej. Pedałuję z nadzieją na poprawę nawierzchni i zbliżającą się Łebę oraz coraz bliższy cel i nocleg tego dnia.
W Łebie zatrzymuję się przy Polo i orientuję się, że moje piwo zgubiłem gdzieś na trasie. Chwilę przerwy przeznaczam na wykonanie telefonów do pracy i do kolegi na trasie. W tym czasie dogania mnie para rowerzystów z Łodzi, z którymi rozmawiałem na postoju i przywożą mi moje zgubione piwo – dziękuję.




Sprawdzam warianty przejazdu za Łebą i ruszam starym śladem szlaku R10 między morzem, a jeziorem Sarbsko. Przy okazji wysyłam wskazówki koledze jak uniknąć piachów. Znowu zaczyna się walka z korzeniami, krótkimi ostrymi podjazdami i piach. Dopiero w okolicach Osetnika nawierzchnia zmienia się w leśne rowerowe autostrady i można pędzić bez ograniczeń.



Docieram do Lubiatowa i robię kolejny przystanek pod sklepem. Na wspólną z kolegą obiadokolację są coraz mniejsze szanse. W trakcie konsultacji telefonicznych ustalamy, że czas szukać noclegu. Zjadam obiadokolację złożoną z zakupionych produktów i relaksuję się przysłuchując się opowieściom tubylców rodem z „Chłopaków do wzięcia”.




Ruch rowerowy i turystyczny zaczyna się robić coraz większy. Spotykam spore grupy rowerzystów, są tu też wczasowicze, a nawet piechur idący z Ustki na Hel plażą. Jadę dalej do Białogóry bo tam mamy nocować. Niestety okazuje się, że „wolne pokoje” to tylko hasło nie mające pokrycia w rzeczywistości.




Czekam jeszcze chwilę penetrując okolice. Odwiedzam plażę, aż w końcu ląduję w kawiarni z palarnią kawy. Tam miło gawędzę z właścicielem, miłośnikiem kawy i zamawiam coś na deser. Poszukiwania noclegu idą bardzo ciężko. Ostatecznie udaje się znaleźć pokój w Dębkach.




Ruszam z kopyta, bo za chwile już zajdzie słońce, a jazdy po piachu i korzeniach wole uniknąć po ciemku. Jednak kolejny raz trafiam na super nawierzchnię. Leśne szutry szybko prowadzą mnie do celu i tylko krótki przystanek na zdjęcie przy mostku nad Piaśnicą.




Stąd mam niecałe 2 km do miejsca noclegu. Warunki tym razem mamy najlepsze na całej trasie, ale łóżko małżeńskie. Kwateruję się, parkuję rower w garażu i odbieram klucze, żeby kolega po przyjeździe mógł schować swój rower. Mam dziś sporą przewagę więc spokojnie biorę prysznic i oglądam mecz Polska – Belgia. Zdążę się jeszcze wyspać nim kolega dojedzie…